[…] czyli gdzie byłam, gdy mnie nie było

Pukam tu jak do trochę obcego, opuszczonego domu. Zaglądam nieśmiało przed drzwi, z nadzieją, że nie zawyje alarm „brak dostępu” albo nie wprowadzili się nowi właściciele „witryna została wykupiona / zlikwidowana”.

Weszłam. Stoją stare zdjęcia, teksty, karteczki ‚robocze’. Nawet od czasu do czasu ktoś tu zaglądał.

Przez te kilka miesięcy działo się dużo. Pracy było dużo, emocji było dużo, zmian było dużo. W tym wszystkim straciłam wenę, ochotę do publikowania czegokolwiek, czułam pustkę. Wydawało mi się, że nie jestem w stanie już nic odkrywczego napisać, bo wszystko zostało już opisane na tryliardach stron w sieci, więc po co powielać, po co powiększać szum informacyjny.

Podobnie z drugim blogiem, zdjęciowym.  Od czasu, gdy rozpoczęłam przygodę z obiektywem, powstały miliardy profesjonalnych stron, których twórcy zarabiają na nich, organizują wystawy. Mnie nigdy nikt nigdzie nie zapraszał, nie występuję w żadnych blogerskich rankingach. Może z powodu mało ‚prestiżowej’ witryny, kojarzonej od dawna ze sweet fociami okraszonymi pompatycznymi cytatami. Może dlatego, że sama nie bardzo umiem się przebić. Boję się porażki albo tego, że w razie ewentualnego sukcesu, pasja stałaby się obowiązkiem, a to dla mnie oznacza koniec pasji.

Wahałam się, czy nie założyć czegoś nowego. Stworzyłam nową stronę, ale zaraz po nadaniu jej nazwy, porzuciłam. Nie miałam siły przebijać się przez ustawienia, nie mówiąc o najważniejszym – nie miałam koncepcji, co właściwie chcę tam umieścić.

Nie deklaruję, że wrócę tutaj. Nie deklaruję, że wrócę tam. „Powrotów” było kilka i ostatnio kończyły się zniechęceniem i porzuceniem. Nie wiem, czy nie pójdę gdzie indziej. Ale jeśli tak się stanie, dam Wam znać.

Witam Was i pozdrawiam 🙂

Nieobiektywniej aka Obiektyw-niej aka karmazinn [to chyba też część problemu – brak spójnego wizerunku 😛 ]

 

Mapa

[Felix]  przyjrzał się mapie metra. Nie odzwierciedlała jego rzeczywistości.

Centrum to nie „Oxford Street”, tylko jasne światła Kilburn High Road. „Wimbledon” było wsią, „Pimlico” – czystym science fiction. […]

Kto tam mieszka? Kto chociaż tamtędy przejeżdża?

[Zadie Smith, Londyn NW]

Mapy, plany, atlasy. Papierowe, w formie książeczek i rozkładane, laminowane. Dwustronne i jednostronne. Uwielbiam.

W domu mam dwa kosze z mapami. Nie ma sensu chować ich w szafie, bo często je wyciągam. Otwieram. Myszkuję. Szukam. Planuję. Uwielbiam robić wycieczki palcem po szlaku i wyobrażać sobie jak kolorowe płaskie kreski stają się trójwymiarowym terenem. Uwielbiam śledzić trasy autobusów i tramwajów, zastanawiając się, co widać z okien w czasie jazdy, gdzie kończą bieg, jak wygląda ta zajezdnia/pętla.

W czasie wypadów rodzinnie planowaliśmy wycieczki. Mój brat wymyślał trasy górskie, a ja je weryfikowałam pod względem trudności. Do dzisiaj wspominają moje okrzyki „Ale poziomice, Młody, Ty widziałeś, jakie tu są PO-ZIO-MI-CE?!” – studziłam jego zapędy. W zagęszczonych elipsach widziałam oczyma wyobraźni nachylenie stoku, pojawiał się obraz gramolenia się po pionowej skale lub przyjemnego spaceru blatem grzbietu, ziejące przepaście lub szerokie doliny. Widziałam, czułam to pod palcami.

Jako studentka wyjechałam na kilkumiesięczne stypendium. Przed wyjazdem, siedząc na podłodze z planem miasta, gdy wyszukiwałam dogodnego zakwaterowania pod względem dojścia na uczelnię, zastanawiałam się, jak wpłynie na mój pobyt zamieszkanie w tym, a nie innym miejscu, mijanie tych a nie innych budynków. Która ulica stanie się moją ulubioną, jakich tras będę unikać, z czyimi losami przetną się moje szlaki? Który sklep zostanie ‚moim’, a który będzie zupełnie obcy?

Ten sam plan znalazłam niedawno. Płaska siatka ulic stała się momentalnie trójwymiarowa, wyrosły z niej budynki, znaczki zamieniły się w miejsca tętniące gwarem, pusty plac rynkowy wypełnił jarmark. Zapachy, dźwięki, faktura – wszystko to znowu poczułam. Od tamtej pory, oglądając mapę jeszcze obcego miejsca przed wyjazdem, czuję dreszcz oczekiwania na wypełnienie papierowych labiryntów treścią, ludźmi, brukiem, witrynami.

Oglądanie map jest już wycieczką samą w sobie, odpoczynkiem. Rozmaślam się na sam widok plątaniny szlaków tatrzańskich i stanowczych arterii warszawskich. W sklepach oczy od razu się świecą do nowej mapy Kaszub czy Beskidów. Mam po kilka planów tych samych obszarów, bo każdy pokazuje trochę co innego, jeden ma lepiej zaznaczone szlaki, inny nazwy ulic, jeszcze inny zabytki. Nie wiem, czy istnieje mapofilia, ale jeśli tak, to mnie wliczcie w poczet nią dotkniętych. I nie leczcie 🙂

Tchórz

Czytam, słucham. Najczęściej milczę, czasem potakuję wymijająco albo wtrącam drobny komentarz. Żeby nie urazić, żeby ktoś nie wyśmiał, żeby nie zostać wyzwana od …, żeby nie musieć tłumaczyć, żeby nie zostać zaszufladkowana, żeby nie stracić obecnych znajomych, nie wypaść z „towarzystwa”. Tak było w liceum i na studiach, zostało do dziś.
Dobijam w tym roku do dość dorosłego wieku i coraz częściej nachodzi mnie ochota na wyrażenie swoich prawdziwych poglądów, sympatii, przekonań. Ciekawe, ilu znajomych by zostało, ilu się odwróciło. Może wreszcie zaczęłabym być sobą.
„Wielki problem małych ludzi, co pomyśli o was ktoś [..]
Boicie się myśleć, boicie się żyć, boicie się oddychać,

Freestyle dziesięciozgłoskowcem

Pamiętacie Romea di Caprio i Julię Danes?

romeo

Oglądałam jako nastolatka, z pewnym buntem pod tytułem „tjaaa, ktoś udaje, że lektura szkolna może być atrakcyjna”. O dziwo, była. W sumie sztuki powinny być właśnie oglądane a nie czytane. Taki był wtedy trend, zapoczątkowany chyba przez Kenntha Branagha – wykorzystanie współczesnych realiów w tradycyjnej sztuce. Tu dodatkowo teledyskowy montaż. Clare Danes do dzisiaj kojarzę głównie z roli w tym filmie.

Oglądam go teraz, właśnie leci w Canal +, ciekawa swoich wrażeń po dwudziestu latach. I przyszła mi do głowy taka refleksja, widząc ‚ziomów z domu Montekich i Capulettich’ – historia zatoczyła koło – dzisiaj młodzieżowym językiem jest często freestyle, nieraz z wymyślnymi słowami i całkiem poetycki, wraca popularność gwar. Dziesięciogłoskowiec Szekspirowski może brzmieć wręcz cool! (chciałam znaleźć dobre porównanie z jakąś piosenką hiphopową, ale właściwie możecie zrobić to sami) 🙂

A Wy lubicie takie uwspółcześnianie klasycznych dzieł?

PS. Przyszła mi na myśl polska wersja Romea i Julii – Jedna rodzina to prawicowcy „brońcie krzyża”, druga to starzy aparatczycy PZPR. Ale ktoś już na to wpadł, była taka sztuka w Teatrze TV.