Aplikacja Życie

Koleżanka na FB wrzuca informację o przebiegniętych kilometrach. Co mnie rozbroiło najbardziej, to sformułowanie:

„wykonuje czynność „run”, korzystając z aplikacji [XY]”.

To ja się pochwalę, że wykonuję czynność ‚eat’, nie korzystając z żadnej aplikacji !:)

Od razu głosy: „ej z ‚eat’ jak nie wrzucisz zdjęcia to się nie liczy ;]”, „To jakbyś zjadła, ale nie zjadła. Nie liczy się.”

 

No dobra, użyję zatem aplikacji Biting and Chewing.  A do wykonania czynności ‚drink’ może skorzystam z Sip and Swallow. Potem wykupię aplikację do wykonania czynności ‚read’, może Letters Matching, a jak zrobię upgrade, może nawet uda się wykonać czynność ‚read with understanding’ ! 

Zakrztusiłam się. To chyba wtyczka Shockwave Flash przestała działać. Trzeba zaktualizować pakiet Breathe do wykonywania czynności ‚live’, bo coraz częściej się zawieszam.

🙂

Tradycjonalista

Ja: W dzisiejszych czasach zmieniły się metody zastraszania. Zamiast ostrych narzędzi, wystarczy kogoś nagrać i wrzucić na FB.

Student 1: Ja tam wolę tradycyjne metody.

Student 2: Nasza Klasa?

Student 1: Nie, Siekierę.

(Jak ktoś nie pamięta zdarzenia sprzed lat:  http://nauka.trojmiasto.pl/Student-zabil-swojego-profesora-n3921.html)

Kopsnij pan szluga!

Od prawie trzech lat obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych.

Jako niepaląca bardzo się cieszę, że mogę koło południa skoczyć do kawiarni i potem chodzić resztę dnia w tych samych, nieprześmierdłych ciuchach. Wieczorem wybierając się do knajpy, nie muszę zastanawiać się, czy jest sens myć włosy i wkładać świeżą bluzkę, które zaraz i tak będą do mycia / prania. Na koncercie nie muszę odskakiwać od spontanicznych gestów rąk dzierżących knoty ani kaszleć pół nocy po powrocie z klubu (mam astmę i dym raczej mi nie służy). Może już nigdy nie będę załamywać rąk nad nowymi spodniami z wypalonymi dziurkami od popiołu. I tak dalej, i tym podobne.

I to koniec oczywistej części o oczywistych korzyściach niepalenia.

Bo ja zazdroszczę palaczom.

Nie czarnych płuc i żółtych zębów, ale …. czasami mają lepiej.

A choćby taka banalna sytuacja. Stoją sobie ludzie na przystanku. Grudniowy wieczór, zimno, w nosie tworzą się stalaktyty. Koksowników niet. I nagle trach! ognik zapalniczki lub, rzadziej, zapałki. Mikrosekunda ciepła. A potem kilka minut ciepłego dymu prosto do płuc.I wydmuch, strumień ciepła przez usta, otaczający nos, i policzki. Nie wiem, czy to faktycznie rozgrzewa, ale samo wyobrażenie podwyższa temperaturę.

Dwa, kwestia stylu. Ileż się człowiek nakupuje dodatków, namota sobie tych chust, ozdóbek, okulary zmienia, nakrycia głowy. Wszystko, żeby wyglądać różnie, modnie, by nastrój wyrazić i poprawić. A taki palacz ma łatwiejsze życie. Bo zależnie od potrzeb można być: seksownym wampem, tajemniczą femme fatale, knajackim cwaniaczkiem, rockmenem, a nawet mechanikiem (pet przyklejony do kącika warg). Można roztaczać aurę pośpiechu, rozleniwienia, filozoficznego spokoju, zadumy, erotycznego podtekstu (ach te skojarzenia z długim i okrągłym przedmiotem w ustach) i stresu. Palić z wyższością, potajemnie, buntowniczo, zamaszyście, ukradkiem. Zależy jak trzymasz papierosa, jak się zaciągasz i wydmuchujesz dym. Stajlowe rewolucje za kilka złotych.

Jak to jest, że w jakiejkolwiek pracy zawsze znajdzie się przerwa ‚na fajkę’. Ba, przerwY. Nikt nie robi o to afery, że to tak naprawdę ileś minut nieróbstwa, że zajmuje czas, w którym można by zrobić coś pożytecznego (i opłacalnego, z punktu widzenia firmy). Czas na fajkę jest niemal świętym immunitetem, rytuałem, w którym nie wolno przeszkadzać wyznawcom. A ile osób taksuje niechętny wzrok szefa, gdy chciałby spokojnie przegryźć kanapkę. Kawa? Biegiem do i z automatu i do biurka, przecież możesz, siorbiąc, wbijać cyferki w Excela. Owszem, bywają przerwy na lunch, ale palacze mają te dodatkowe minut więcej – płatne! – ciekawe, czy ktoś policzył, ile godzin w tygodniu na to wychodzi. Znajomy miał marzenie, żeby móc wyjść się po prostu trochę przejść, bo była ładna pogoda. Niedługo, kilka minut, tyle co innym zajmuje wypalenie trzech papierosów. Po „ojcowskiej rozmowie” z kierownikiem więcej nie próbował. Zacząć palić jednak nie zamierza.

Przegrzana maszyna potrzebuje odłączenia na moment. Przeładowany komputer się zawiesza, można go też ‚zamrozić’, gdy nie jest akurat potrzebny. Spróbuj się tak zawiesić na parę minut. Pogapić w dal, może pomodlić się albo pomedytować. Zakład, że za chwilę ktoś zacznie irytująco machać Ci ręką przed oczami, pstrykać palcami, napominać ‚nie śpij!’ albo pytać, o czym tak myślisz. A teraz zrób to samo z papierosem. Nikt o nic nie pyta, nikt Cię nie rusza, bo przecież COŚ robisz. Palisz. Z każdym wdechem i wydechem przepływają przez Ciebie czas i myśli, niemal widoczne w rytmie dymu. Przy papierosach powstały pewnie plany podboju świata, przemeblowania pokoju, zmiany koloru włosów czy choćby ułożenie mentalnej listy zakupowej. Nie bez kozery Churchill palił cygara, Szymborska i Chmielewska dymiły jak elektrociepłownia a Borewicz po przerwie na papierosa miał koncepcję rozwiązania sprawy. Indianie w dymie odczytywali znaki, może to jakoś przetrwało?

Skoro mowa oIndianach, skojarzenie z fajką pokoju narzuca się samo. O godzinę już nie ma sensu pytać, bo każdy ma komórkę, czytelnictwo tak spada, że odrywanie od lektury pytaniem ‚co czytasz’ jest niegrzeczne. Jak inaczej można kogoś zagadać? Prosząc o tytułowego szluga bądź ogień. A jak nam się istota na przykład płci przeciwnej (piszę „na przykład”, bo w dzisiejszych czasach są różne opcje i (dez)orientacje) spodoba, można rozwinąć to w dwustopniową zabawę: najpierw papieros – szybkie spojrzenie, może uśmiech, potem ogień -ach, jacy jesteśmy roztrzepani – i już pole do zagadania. Proste?

Poza tym, mimo kryzysu, palacz zawsze znajdzie te kilkanaście złotych na paczkę fajek. Bez skrupułów. A ja zastanawiam się, czy raz w tygodniu kupić sobie gazetę wartą nieraz połowę wartości paczki.

Zdrowie? Zobaczcie, jak wszyscy się trzęsą nad palaczami. Ile kampanii, programów, reklam. Nieraz aż zazdroszczę temu panu z gumą nicocośtam albo plasterkiem. Pożuje człowiek, zaklei się i jaki szczęśliwy. Jaka satysfakcja z poprawy wyników zdrowotnych, szybciej biega, mniej kaszle, spadają mu różne zagrożenia. A człowiek niepalący może dostrzegać tylko pogorszenie zdrowia. Ech, jak o tym synu marnotrawnym..

To jak, może jednego? A nie, jednak podziękuję. Ty płać i się truj, a ja powdycham. 😉

Bo to fajna kobieta była

Sezon michałków uczelnianych rozpoczęty! 😀

Nowy student w grupie. Siedzi całe zajęcia, patrząc spode łba i odpowiadając półgębkiem. Po zajęciach podchodzi:

Student: Wie Pani, właściwie zastanawiałem się, czy nie przejść do innej grupy, czy dam sobie tu radę. Ale tak patrzyłem i wygląda Pani na fajną osobę.

Ja: Niech Pan się nie da nabrać, to tylko pozory!

[Kurtyna]

Wiem, że nic nie wiem. Ale się dowiem.

Wiem, że nic nie wiem. Ale się dowiem..

Jako PS. do wpisu o zwiedzaniu własnego miasta, który – jak widzę – cieszy się sporym zainteresowaniem, dorzucam praktyczną informację.

Mam przyjemność osobiście znać człowieka, od którego wszyscy powinni się uczyć, jak można nieoczywiście, a wręcz pasjonująco opowiadać o swoim mieście. Bez ogłuszającej lawiny dat czy nazwisk. Po prostu – CIEKAWIE.

Spacery z Jackiem po zakątkach stolicy. Z gwarancją jakości:

https://www.facebook.com/MniejZnanaWarszawa?fref=ts

(Nie, nie dostaję żadnych kokosów za promocję – a  może powinnam? 😉 )

Suplement. Apetytu na życie.

Mało co mnie tak ostatnio denerwuje jak reklamy medykamentów i suplementów. Już pomijam, że słabo mi się robi na widok hordy kichaczy i płonących gardeł z krainy dreszczowców, od których od razu mam wrażenie, że ‚czuję się niewyraźnie’.

Irytuje mnie propaganda sukcesu i szybkiego ozdrowienia. Gdy widzę dziewczynę, trzęsącą się w gorączce i smarkającą, mam ochotę powiedzieć: ‚Hej, zostań w domu, poleż dzień, dwa’. A ona cyk, tabletka i następnego dnia może maszerować w koszuli nocnej po tarasie. Albo ktoś przychodzi zmarznięty i przemoknięty do domu, pigułeczka i już wsiada na rower z szerokim uśmiechem przemierzać Las Kabacki.  No przecież nie można się nad sobą użalać, zatroszczyć, zastopować. Trzeba być ciągle dynamicznym, w gotowości, dyspozycyjnym.  Ogrzewanie się, picie herbaty, dochodzenie do siebie – kto ma na to czas? Ktoś słyszał słowo ‚rekonwalescencja’? Chyba tylko w powieściach sprzed pól wieku.

Gdy coś mnie boli, gorzej się czuję, rzadko słyszę: „oj, biedna jesteś, może się połóż, odpocznij trochę”. Częściej jest: „no to weź jakąś tabletkę, czemu jeszcze nie wzięłaś?” Weź pigułkę – na ból głowy, katar, kaca, grypę. Bądź cyborgiem, włącz przycisk ‚stop’ i cudownie ozdrowiej. To takie proste. Masz depresję, gorzej się czujesz? Tabletka przywróci Ci radość życia. Po co rozwiązywać problemy, zając się czymś przyjemnym, poprosić kogoś o pomoc – TABLETKA i znowu jesteś na usługach całego świata.

Oczywiście, nie uważam, że należy cierpieć bez sensu i nie brać niczego. Po prostu sądzę, że nasz organizm często chorobą chce dać znać, że ma dość pędu i potrzebuje zwolnić, odpocząć, zrobić reset. Tak, wiem, że nie zawsze są warunki – a raczej nigdy ich nie ma – na chorowanie i dochodzenie do siebie. Ale wcale nie chcę mieć presji, by hop siup być w dyspozycji, na nogach. Chcę leżeć pod kocem, czytać, dochodzić do siebie. Zrobić legalne wakacje od pędu. Jakoś zwykle okazuje się, że świat nie zginął przez te parę dni.

W ogóle jesień jest czasem na takie wyciszenie, refleksję. Drażnią mnie krzykliwe nawoływania: ‚wyjdź, tańcz, ruszaj się, biegaj, dynamicznie, walcz z jesienią’. Dlaczego walczyć? Ja właśnie chce się poddać. Zadumaniu w rytmie powolnego opadania liści, parowaniu kawy z cynamonem, melodii mgieł nocnych i kroplom deszczu brzdąkającym o parapet.

Natura wie co robi. Od wielu wieków. 🙂

Wiem, że nic nie wiem. Ale się dowiem.

„Staycation” czyli zwiedzanie własnego miasta lub jego okolic.  Koncepcja znana mi od lat. Przeczytałam ostatnio artykuł na ten temat. I jedno mnie uderzyło.

W miejscu, w którym żyjemy od lat częściej chcemy się czuć raczej przewodnikami niż turystami. Turysta przecież nic o naszym mieście nie wie, a my znamy je od podszewki.

Skąd założenie, że znamy nasze miasto od podszewki? Co wiem o moim mieście i skąd? Zaczęłam robić rachunek turystycznego sumienia. Z rozbiciem na dwa miasta, bo prawie połowę życia spędziłam w każdym z nich.

Miasto 1 – od przeprowadzki z rodzicami we wczesnym dzieciństwie do końca szkoły średniej. Nie jest to moje miasto rodzinne, bo nikt stąd nie pochodzi, nie mam tu żadnych korzeni. Niewiele zabytków, minimum wydarzeń kulturalnych.  Źródło wiedzy o mieście: lekcje języka obcego, tematy wypracowań „Opisz swoje miasto”. Przyjeżdżali do nas uczniowie na wymianę i pokazywaliśmy im nasze ‚skarby’. Zdanie „La ville etait bombardee pendant la deuxieme guerre mondiale” pamiętam do dziś 🙂

Więcej niż rówieśnicy wiedziałam o okolicach miasta dzięki coweekendowym wypadom rodzinnym. Lasy, plaże, miejscowości. Ale też tylko wybrane, utartymi szlakami.

Miasto 2 – Od studiów tu osiadłam.  Zdarzyło się oprowadzać znajomych. Ale też w sumie moja wiedza kończyła się na tym, co każdy wie – taki a taki kościół, brama, pomnik. Bardziej kojarzę, gdzie mieszkają lub pracują członkowie mojej rodziny, niż W CZYM. Ościenna Gdynia składała się w mojej wyobraźni z jednej ulicy zakupowej, a Sopot z Molo.

Minęło parę lat i zaczęłam się interesować. Może po tym, jak natknęłam się na resztki fortyfikacji w znajomym parku i zapragnęłam się dowiedzieć co to? Może ktoś opowiedział mi coś nieoczywistego o miejscu, które wydawało mi się nieciekawe? Nie pamiętam.

W wielu miastach, w tym i w moim, są organizowane spacery tematyczne. Na pierwsze poszłam z poczuciem wyższości: o, ciekawe co oni tam ludziom powiedzą o moich stronach, wyszłam z uczuciem.. wstydu! Tak, wstydziłam się, że JA TU PRZECIEŻ MIESZKAM, a pewne nazwiska, fakty słyszę po raz pierwszy w życiu. No przecież ja to POWINNAM wiedzieć! Tylko chwila, zaraz – skąd? Wyssać z mlekiem matki? Przyjąć metodą osmozy z wiatrem? Wypić z wodą z kranu? Na studiach? Jak to jest, że o tylu innych miejscach wiem prawie wszystko, a swoim prawie nic? Popatrzyłam na półkę, na której tłoczą się albumy, mapy, wspomnienia i przewodniki po … górach, oddalonych o prawie 1000 km. Nyka, Parma, Czerwińska, Malczewski, Zaruski, Jalu Kurek. Stale uzupełniane i aktualizowane. Trochę mniej ogólnych opracowań o Polsce. A o moim mieście? Gdzieś tam nieśmiało wygląda przewodnik po mojej aglomeracji. Sprzed 10 lat z okładem. W komputerze linki na strony Zakopanego i Alpy, mogłam na bieżąco śledzić stan ośnieżenia Giewontu. Coś o Kaszubach? No gdzieś była jakaś mapa, a może jest u rodziców? Eeee…

To świetna zabawa, ale tylko wówczas, gdy podejdziemy do niej niczym do spowiedzi – tłumaczy Konrad Szklarski. Czemu jak do spowiedzi? Bo trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że niewiele wiemy o własnym mieście.

Znajomość własnego miasta od podszewki to bujda na resorach. Im szybciej się zda z tego sprawę, tym lepiej dla nas. To tak samo jak ze znajomością współczesnej historii. Człowiek nie jest w stanie poznać i przyswoić całej bieżączki. I może się okazać, że za paręnaście lat nasze dzieci spytają ‚Mamo, tato, pamiętacie takie a takie wydarzenie?’ I wybałuszymy oczy, słuchając jego opisu. No co jest? Wstyd, bo przecież ŻYLIŚMY wtedy. No i co z tego? Może byliśmy chorzy, na wakacjach, może działo się coś ważnego w naszym życiu? Albo po prostu nie chciało nam się zajrzeć w internet czy telewizor? I nie ma w tym nic złego, ale warto zdać sobie z tego sprawę, że NIE WIEM.

Nie wiem… ale się dowiem. 🙂

Cytaty z: http://natemat.pl/67811,byc-turysta-we-wlasnym-miescie-moda-na-staycation-powoli-podbija-polske